Droga od zdrowia – czyli polskie szpitale

Droga od zdrowia – czyli polskie szpitale

„Szlachetne zdrowie,
Nikt się nie dowie,
Jako smakujesz,
Aż się zepsujesz.”

Jan Kochanowski “Na zdrowie”.

No i szanowny Kochanowski miał w XVI wielu bardzo dużo racji. Zazwyczaj jestem zdrowy, w niezłej kondycji. I okazuje się bardzo dobrze. Bo żeby w Polsce chorować, to dopiero trzeba mieć zdrowie. Poniższy tekst jest głosem w dyskusji bardzo zeźlonego człowieka, który raptem potrzebował skorzystać z polskiej służby zdrowia.

Miałem mały wypadek. Wstępna diagnoza (moja własna) kość strzałkowa nogi – może pęknięta, może rozwarstwienie okostnej, mam nadzieję, że tylko solidnie naruszony mięsień i nadwyrężone ścięgno. Ale nie wiem. No to wypadałoby udać się do szpitala. Dobra nasza. Mieszkam w stolicy. Niedaleko siebie mam dwa.  No i tu zaczynają się schody. Na Szaserów (dodam – „urazówkę” mają, a jakże) proszą, nawet miło, iść na oddział.

Tam przyjął mnie lekarz i spytał krótko:
– Wojskowy, czy cywil?
– Cywil – pada odpowiedź.
– Nie przyjmę – odwraca się i odchodzi.

Pielęgniarka nie ma nic do dodania. Wysyłają na Grenadierów.

No to Grenadierów. Znudzona pani w Izbie Przyjęć wysłuchała znudzona i mówi:

– Urazówki nie ma, ostrego dyżuru nie ma.

Pan jedzie do Praskiego.

Krew mnie zalała. Pytam, czy widzi, że ledwo chodzę. Brak odpowiedzi. Pytam, czy przypadkiem wie, co to takiego empatia. Trudne słowo. Za trudne. Napotykam wzrok tęskniący za rozumem. OK, nie ma nic do dodania. Wychodzę, jakoś.

Do Praskiego już tylko dzwonię. Urazówka jest, ale nie przyjmą. Dlaczego. Cisza. Po chwili odpowiedź: – Ostry dyżur jest dziś na Barskiej (jak dla człowieka z uszkodzoną nogą to dosyć daleko). A dlaczego nikt mnie nie może obejrzeć w Praskim. W końcu szpital – pytam powtórnie. Tym razem odpowiedź jest szybka: – Mówię, że na Barskiej!!! Agresja wzrasta lawinowo. Wyłączyłem się, bo nie
miałem ochoty się awanturować. Jeszcze na swój koszt.

Koleżanka podpowiada: zadzwoń do Pogotowia Ratunkowego. Tam zawsze jest lekarz dyżurny (wie, bo jej brat jest ratownikiem medycznym). No to dzwonię. Krótka informacja: – To nie ma Pan swojej przychodni. Niech Pan tam idzie. Rozłączyłem się. I zacząłem śmiać, no bo co było zrobić innego. Trzy szpitale i Pogotowie Ratunkowe. I wszyscy mają mnie po prostu w nosie. Przysięga Hipokratesa w pełnym odwrocie. Nikt nic nie wyjaśnił, nawet nie spojrzał życzliwie. I za co ja płacę tyle forsy co miesiąc. Jakbym tę sumę co miesiąc miał na własny użytek, starczyłoby mi na lekarzy i jeszcze niezły koniak (nie jako łapówkę, ale dla własnej przyjemności). Tylko ktoś musi opłacić … no właśnie kogo i po co?

Na Barską nie pojechałem. Już nie miałem pewności, czy mnie w ogóle przyjmą, czy będę musiał czekać trzy godziny w Izbie Przyjęć, wypatrując łaskawego lekarza niczym mitycznego herosa. Zwyczajnie zbyt byłem obolały i zmęczony. Do przychodni też nie zdążyłem, bo czynna była do 18.00. Potem sobota i niedziela. Noga boli, lekko drętwieje, z trudem chodzę. Czekam na poniedziałek. Umówić się do przychodni. Może ze skierowaniem ktoś mnie gdzieś przyjmie. Może. Ale wcale nie jestem taki pewien.

Poczucie bezpieczeństwa diabli wzięli, a to przecież jedna z podstawowych ludzkich potrzeb. Wydawało by się, że lekarz to zawód zaufania publicznego. No to moje zaufanie legło w gruzach. Zawsze byłem za podwyżkami dla lekarzy. Muszę to jeszcze raz przemyśleć. Powinienem mieć nadzieję, że takie sytuacje w przyszłości nie będą miały miejsca – nie mam.

Tymczasem wielu lekarzy przypomina zimne roboty zaprogramowane na “0″ lub “1″ – “od” – “do”, a kolejne rządy RP nie robią ze służbą zdrowia nic sensownego. Czy jeszcze można coś w służbie zdrowia popsuć? Na pewno!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *